środa, 23 grudnia 2009

Nie mogłem się tym nie podzielić ;-)

Na Nihonto Message Board ktoś wygrzebał z sieci taki oto ciekawy filmik instruktażowy jak wyjąć katanę z oprawy. Nie będę komentował, bo chyba ten film tego nie wymaga:

http://www.wonderhowto.com/how-to/video/how-to-disassemble-a-single-edged-katana-sword-270092/

Do tego jest jeszcze ciekawa instrukcja czyszczenia miecza:

http://www.wonderhowto.com/how-to//video/how-to-clean-a-sword-with-butter-and-rubbing-alcohol-270122/

ciekawa, jeśli ktoś chce zapaskudzić swój nihonto a sobie obciąć palce...

A przy okazji - Wesołych Świąt :-)

wtorek, 15 grudnia 2009

Mała przerwa, czyli... kolejna Akasaka :-)

Wiem, wiem, obiecałem recenzje znakomitej książki Sasano, mam też napisać artykuł o drodze kolekcjonera do kataogu wystawy w Manggha, a jeszcze by się chciało, zgodnie z życzeniem jednego z cztyelników bloga wrócić do tanto z okresu Kamakura. 

A tymczasem w drodze są katalogi kolekcji tsub Hugo Halberstadt'a oraz klasyczna pozycja muzeum Sano o tsubach Akasaka: "Iki na Akasaka Sukashi Tsuba". Ponadto, dzięki podpowiedzi Mikołaja (choć nie tego świętego) niedługo pewnie trafi do mnie klasyczna pozycja "Masterpieces from the Sasano Collection", stanowiąca doskonałe uzupełnienie książki. 

Tak czy owak, inaczej, groźny wirus "tsubakus japonicus"  czyni postępy, w moim przypadku w złośliwym wariancie "tetsus sukashicus" A skoro już złapałem tego, jakże przyjemnego dla ducha i groźnego dla kieszeni wirusa, to i Was nim poczęstuję - może nawet się zarazicie ;-)


Ostatnio  wpadła mi w ręce ciekawa tsuba. Późna Akasaka, sprzedana przez znanego miłośnika tsub z USA (koneser ten w swych gustach wyraźnie ewoluuje w kierunku ko-kinko sprzed okresu Momoyama). Godna uwagi: spora, 8 cm, z motywem w którym rozpoznaję tylko kwiat śliwy, ponadto ładna patyna, niezwykła precyzja wykonania (ot, Akasaka, prawie jakby  maszynowo dokładna robota, nie to co wczesne Owari). Naprawdę ładna tsuba. 

Dlaczego zaawansowany kolekcjoner usuwa taką tsubę ze swej kolekcji? Ciekawy przyczynek do opowieści o ewolucji gustu w miarę postępów w kolekcjonowaniu... Z reguły zaczyna się od kupowania prawie wszystkiego, co można dostać, potem są próby zawężania kolekcji. Jeszcze później, w miarę pochłaniania fachowej literatury, zaczyna się wyprzedawać to co nie pasuje i redukować zakupy do jednego, może dwóch egzemplarzy w roku. Niestety, im więcej się czyta i uczy, tym wyższe są ceny interesujących tsub. 


Długa to była dygresja, wróćmy zatem do tsuby. Nie ma wątpliwości, że to Akasaka, mumei, wg atrybucji poprzedniego właściciela  najprawdopodobniej siódma generacja Tadatoki (patrz 'Iki Na Sukashi Akasaka Tsuba', str 53, #66 - jest tam podobny egzemplarz z nietypowo umiejscowioną kogai hitsu ana).  Kształt maru gata, brzeg kaku mimi, wymiary 80,3 mm  x 78,2 mm przy grubości 5,4 mm. 

Obejrzyjcie sobie zdjęcia - niewyjaśniona jest zagadka tych dziwnych motywów - kwiat jest raczej pewny, ale co z resztą???

Gdyby były sugestie, prosze o maila. Dziękuję :-)))



czwartek, 10 grudnia 2009

Jeszcze krótko o tekkotsu i książce Sasano

Jednak zawsze coś się wyczyta nowego we wspaniałej  książcie o tsubach Sukashi autorstwa Sasano Masayuki... Wertowałem ją właśnie dzisiaj oglądając głównie tsuby Kanayama, i w jednym z opisów natknąłem się na zdanie: "zastosowano wysoką temperaturę aby stopić powierzchnię i w ten sposób wyeksponować tekkotsu w płaskich partiach tsuby. To dało tsubie charakterystyczne wykończenie przypominające obróbkę młotkiem". To oczywiście zaprzecza opinii jakoby tekkotsu pojawiało się przez wytarcie tsuby w ciągu wielusetniego jej użytkowania. A może nie zaprzecza tylko uzupełnia?

Przyznam się na marginesie, że bardzo chciałbym kiedyś zobaczyć prawdziwą Kanayamę. Przykłady u Sasano są przepiękne. Jeśli nie macie tej książki, a interesujecie się tsubami, to naprawdę zachęcam do kupna. Jest to coś zupełnie innego niż katalogi Haynes'a - przede wszystkim tsuby są starannie dobrane, a typologia wręcz klasyczna. Opisy bardzo dobre, zdjęcia doskonałe, zwłaszcza gdy uwzględnimy ówczesne możliwości techniczne.  jeśli życzycie sobie recenzji tej książki, dajcie znać :-)







wtorek, 8 grudnia 2009

Historia pewnego miecza, cz. 3

Tak więc pożałowałem pochopnego czynu, a jedyną pociechą było to, że miecz trafił w ręce pana Andrzeja, mojego znakomitego kolegi kolekcjonera, którego bardzo lubię i poważam i dzięki któremu zacząłem poznawać piękny i złożony świat tsuby. Wiedziałem, że naginata naoshi trafiła w dobre ręce, do osoby, która potrafi docenić jej piękno. Oczywiście nie chciałbym się chwalić, ale miecz zajął poczesne miejsce w kolekcji pana Andrzeja. Ja tymczasem zacząłem intensywnie poszukiwać godnego następcy. 


Po jakimś czasie udało mi się nabyć dwa ciekawe egzemplarze, w tym kapitalną uchigatanę, której skrócono ostrze podnosząc hamachi i munemachi (tzw. machi-okuri), a to ze względu na cios innego miecza w mune, który to cios zostawił głeboki ślad w głowni, widoczny nawet na nowej części nakago. Drugim egzemparzem był nienaganny wakizashi (zbyt nisko moim zdaniem cenionej przez kolekcjonerów) szkoły Bungo Takada. Ktoś kiedyś powiedział, że szkoła ta jest nielubiana, bo gdy już wydaje nam się, że wreszcie kupiliśmy znakomity miecz Bizen ze wspaniałymi kobushigata choji, to shinsa mówi: Bungo! ;-) 


Oba miecze sprzedałem i myśle, że kolekcjonerzy, którzy je kupili są do dzisiaj zadowoleni ze swych nabytków. Sam trochę tych mieczy żałuję, ale przyjąłem zasadę, że jeśli miecz powiedział mi wszystko co miał do powiedzenia, to pora aby uczył się z niego kolejny kolekcjoner. To nota bene jedyna chyba w Polsce metoda na dogłębne studiowanie pewnej ilości mieczy (o ile nie spędza się połowy roku w Japonii i nie uczy się u jednego ze znakomitych sensei). Ale nie, nie myślcie nawet o tym - ten miecz zostaje u mnie, za bardzo się do niego przyzwyczaiłem i zbyt długo żałowałem tego, że tak pochopnie się z nim rozstałem. Poza tym... mam jeszcze dużo do nauczenia się o Sue Soshu i Hirotsugu ;-)


Zasady zasadami, ale tej naginaty naoshi strasznie mi było brak. Robiłem co kilka miesięcy delikatne podchody, zapytując czy pan Andrzej nie odprzedałby mi jej, ale niestety pozostawał nieugięty (w charakterystyczny zresztą dla siebie, elegancki sposób). Muszę przyznać, że podziwiałem pana Andrzeja - nie ugiął się nawet przed propozycją nie do odrzucenia! Nie, nie przesłałem śniętych ryb, lecz jedynie zaoferowałem wymianę na parę innych mieczy, wartością przekraczających wartość naginaty naoshi. Oczywiście pan Andrzej nie dał sie skusić, czego się zresztą po nim spodziewałem, nie jest to bowiem człowiek, który zwracałby uwagę na merkantylne aspekty kolekcjonerskiej pasji. Ot, gentleman starej daty, bardzo rzadki w dzisiejszych czasach gatunek... Pozwolę tu sobie na dygresję - tego właśnie szukam w środowisku miłośników nihonto: entuzjastycznego dzielenia się wiedzą, uczciwości, braku chciwości. I muszę powiedzieć, że oprócz nielicznych, smutnych wyjątków nie rozczarowałem się :-) 


Wracając do miecza - po trzech latach smętnego wspominania mojej utraconej, ulubionej naginaty naoshi, pan Andrzej, pewnego zimnego, lutowego dnia wysłał mi maila, w którym zapytał czy nie miałbym ochoty any miecz do mnie wrócił. Nie wiem jak to się stało, ale znając pana Andrzeja, najpewniej zlitował się nade mną i postanowił przy okazji zapisać kolejny etap historii tej pięknej głowni. Co prawda po dziś dzień grzecznie odmawia analogicznej propozycji dotyczącej pewnego niewielkiego tanto z okresu Muromachi, ale cóż... nie można mieć wszystkiego :-)


A naginatę naoshi będziecie mogli podziwiać na własne oczy na wystawie w Manggha w Krakowie w następnym roku. O wystawie poinfiormuję oczywiście i na blogu i na Facebooku.



Zdjęcia: © 2005 Copyright Mike Yamaguchi



czwartek, 3 grudnia 2009

Historia pewnego miecza, cz. 2

Oczywiście Mike zgodził się na niższą cenę, a ja stałem się dumnym posiadaczem tego wspaniałego miecza. Czekałem z niecierpliwością na dostawę, a gdy wreszcie otworzyłem paczkę, zrozumiałem, że ten niewielki miecz otwiera nowy etap mojej kolekcjonerskiej pasji i że nie będzie już powrotu do poprzedniego stanu i przypadkowych zakupów.  


Miecz okazał się tak piękny jak na zdjęciach, choć jakby mniej groźny. Był mniejszy niż to sobie wyobrażałem i to zapewne zabrało mu nieco owej agresywności, którą wyczuwaliśmy w nim, zarówno Mike jak i ja. Za to w porównaniu z moimi dotychczasowymi nabytkami wyglądał jak książe wśród gromady żebraków. Sam kształt, mimo faktu skrócenia był bardzo piękny - co tu gadać, żłobienia, zwłascza naginata hi, nadają mieczowi poloru. Oczywiście wiecie już, który to miecz :-) Tak, to ten drugi - naginata naoshi, czyli naginata przerobiona na krótki wakizashi. Była to kiedyś solidna broń drzewcowa, jej ostrze musiało mieć co najmniej 50 cm (choć raczej więcej), obecnie już tylko 37 cm. Od sztychu nie zmieniła swego kształtu, inaczej boshi byłby yakizume, a u w tej sztuce jest kaeri.  Certyfikat NBTHK podaje jej atrybucje - Soshu Hirotsugu. Trzy mekugi-ana świadczą o tym, że miała wielu właścicieli. Tak więc udało mi się nabyć miecz z historią. Hurra! 


Kilka słów o tradycji i szkole - ten miecz to przedstawiciel wspaniałej niegdyś tradycji Soshu (tutaj mała dygresja - choć to najmniej ważne w tej tradycji, to ja po prostu uwielbiam nakago typowe dla soshu, szczególnie gdy zdarzy mi się je zobaczyć w daito). Nie chcę rozwodzić się nad splendorem Soshu-den, więc przypomnę tylko, że Soshu to takie imiona jak Go Yoshihiro, Awataguchi Yoshimitsu czy Masamune i jego dziesięciu wspaniałych uczniów (jutetsu). Jeden ze trzech zjednoczycieli Japonii, Toyotomi Hideyoshi, był tak gorliwym kolekcjonerem mieczy Soshu, że skupił niemalże wszystkie arcydzieła tej tradycji.


Niestety, mój miecz powstał znacznie później, w późnym okresie Muromachi, kiedy to tradycja Soshu znajdowała się u schyłku, powoli poddając się wpływom tradycji Bizen i Mino. Charakterystyczną cechą mieczy Sue-Soshu jest hamon w nioi-deki, często występuje hitatsura. Tak charakterystyczny dla ich wielkich poprzedników z okresu Kamakura hamon złożony ze wspaniałych, iskrzących się nie przestał pojawiać się w dziełach Soshu. Jeśli już występują nie to są nierówne, jakby poszatkowane, nie widać też wielkiej aktywności. 


Twórca mojego miecza, Hirotsugu należał do grupy kowali zwanej Odawara-Soshu. Przedstawiciele tej szkoły wzbogacili swą technikę osiągnięciami szkoły Shimada. Będę musiał poszukać trochę materiałów o tej szkole, ale już wiem, że jej styl bardzo wyraźnie widać w mojej naginata naoshi - hamon jest w choji gunome midare (uwielbiam choji, są takie malownicze), występują też liczne yo. 


Nacieszyłem się mieczem, ale niespokojna dusza kazała mi szukać kolejnych, możliwie jeszcze lepszych nabytków. Wyobraźcie sobie, że w końcu miecz sprzedałem. NIemalże na drugi dzień zacząłem tego żałować... Co było dalej, napiszę jednak dopiero w kolejnym odcinku :-) Do usłyszenia :-)

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dosyć ględzenia o tsubach, czyli historia pewnego miecza, cz. 1

Historia ta zaczęła się pewnego pięknego, lipcowego dnia 2005 roku... Na jednym z moich rutynowych patroli na eBay (podczas których wypatruję - podobnie zresztą jak kilka milionów innych ludzi - wydobytych właśnie z jakiegoś strychu w Kansas mieczy klasy Juyo) zobaczyłem u jednego ze znanych mi dealerów nihonto naprawdę wspaniały miecz. Miecz zmuszał mnie wielekorotnie do powracania na stronę aukcji, mimo iż jego cena była dla mnie zbyt wysoka. W końcu nie wytrzymałem, skreśliłem zaplanowane na najbliższe 100 lat  wydatki na wszlekie przyjemności i napisałem do sprzedawcy, że muszę mieć ten miecz i czy w związku z tym bylby on tak uprzejmy aby rozważyć kwestię obniżenia ceny. Mike Yamaguchi, bo o nim tu mowa, wykazał całkowite zrozumienie. Zanim opiszę co było dalej, pozwolicie, że przybliżę tę interesującą postać - w końcu to od niego zaczyna się ta interesująca historia. 


Mike to wspaniały facet, Amerykanin japońskiego pochodzenia, mieszkający w Kalifornii, naukowiec, człowiek ogromnej kultury, obdarzony do tego poczuciem humoru (czasami wystawia na eBay miecze z gwarancją, że ich sygnatura jest  sfałszowana i ofertą przyjęcia miecza z powrotem i zwrotu pieniędzy gdyby okazało się, że sygnatura jest autentyczna). Mike sprzedaje nihonto na eBay jako historian333 i jako komonjo. Zawsze można go zapytać co sądzi o danym przedmiocie - uczciwie przedstawi swą opinię. Mike sprzedaje w imieniu japońskich dealerów nihonto to, na co w Japonii ciężko znaleźć nabywców lub też można ich znaleźć, ale nie są gotowi płacić żądanych kwot (japońscy kolekcjonerzy są bardzo uczeni i bardzo, bardzo wybredni). Są to więc głównie miecze podejrzane o to, że są gimei, miecze, których polerowanie nie ma ekonomicznego sensu, różne suriage shinto i shinshinto, onna-naginata, etc. Są to często miecze świetne same w sobie i wcale nie tanie (tu nasuwa mi się kolejny temat - warto kupować gimei czy lepiej trzymać się od nich z daleka? - obiecuję, że wkrótce coś o tym napiszę).


Wracając do naszego tematu - Mike wykazał zrozumienie; mało tego, napisał, że miał podobne co ja odczucia wobec tego miecza. Widzicie, ten miecz wydał mi się niesamowicie agresywny, po prostu groźny, a jednocześnie szlachetny i piękny. Mike, ze zwykłą dla siebie trzeźwością, określił to tak: Zawsze gdy patrzę na tę głownię, przypomina mi się scena z Dirty Harry, na której Clint Eastwood mówi swoje słynne: "Go ahead, make my day". Pokazał mi również zdjęcie innego miecza, który wzbudzał w nim podobne odczucia. 


Dalsze losy miecza opiszę w kolejnych odcinkach. Oczywiście domyślacie się, że miecz w końcu do mnie trafił... Opiszę go dokładnie, napiszę też trochę o szkole, która go stworzyła, a później przedstawię Wam jego dalsze losy... A tymczasem mam dla Was zagadkę - który z dwóch prezentowanych mieczy to miecz, o którym tutaj piszę? Jeden z nich to nasz bohater, a drugi to ulubieniec Mike'a.


Do usłyszenia :-) Aha, jeśli chcielibyście mnie zmotywować do napisania kolejnych odcinków tej historii, to proszę zróbcie to (też) na Facebooku :-) Zawsze dobrze jest zrobić nieco szumu wokół tematyki nihonto. A do tego może to będzie dobra reklama wirusowa dla mojego bloga, hahaha :-)))




wtorek, 17 listopada 2009

Zdjęcia "dopieszczonej tsuby"

Wiem, że niestety nie udało się uchwycić efektu blasku, który w poprzednim poście tak wychwalałem... Mam nadzieję, że nie tylko ja, jako jedyny, widzę różnicę między "dopieszczoną" a "niedopieszczoną" tsubą. W każdym razie proszę żebyście zwrócili uwagę na różnicę w kolorze - tsuba z lewej jest zecydowanie ciemniejsza (w rzeczywistości kolor jest czarny). A może na powiększeniu fragmentu widać o co chodzi z tym moim "blaskiem"? Zaznaczam, że tsuba ta została dokładnie oczyszczona z tłuszczów czy wosku, a następnie usunąłem z niej większość rdzy. Jeśli widzicie, że się błyszczy, to jest to efekt tylko i wyłącznie tarcia o tkaninę. 


poniedziałek, 16 listopada 2009

Pierwsze efekty dopieszczania żelaznej tsuby - hurra!

Pamiętacie zapewne mój post o tsubie z katalogu Haynes'a? Chodziło o niewielką, żelazną tsubę sukashi z motywem wachigai. Jakiś czas temu wszedłem w jej posiadanie, okazało się zresztą, że nabyłem ją od przyjaciela samego Boba Haynes'a - naprawdę poczułem się jakbym otarł się wielki świat ;-) Oczywiście tsuba nie wyglądała najlepiej - spore połacie rdzy szpeciły jej wygląd, całe szczęście, że nie było większych wżerów. Z wigorem wziąłem się za zabiegi konserwacyjne - mrożenie, odmrażanie, skrobanie kością. Spędziłem nad nią sporo czau, większość rdzy usunąłem, ale tsuba nadal wyglądała jakoś tak "bez życia" i mało atrakcyjnie. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę - włożyłem więc stare jeansowe portki i zacząłem ten szlachetny przedmiot w dosyć bezceremonialny sposób o owe portki wycierać. Tsuba rozgrzewała się, ja tarłem jak szalony, aż w końcu z portek zaczęły lecieć puchowe drobinki startego płótna wbijając się w zakamarki żelaznego ażuru. Całe szaleństwo nie trwało zbyt długo, zaledwie jeden wieczór. Dłonie miałem od tego tarcia pokryte jakimś żelazistym, ciemnym i błyszczącym nalotem, który zresztą dał się bez trudu zmyć. Powiecie pewnie, że zachowałem się jak gbur, łamiąc wszelkie zasady etykiety i traktując ten szacowny przedmiot, będący obiektem doznań estetycznych i badań historycznych, w tak niegodny sposób. Pewnie macie rację, ale... tsuba zabłysła nowym blaskiem! Niesamowite jak zmieniło się to stare żelazo (zapewniam, że nie jest niebieskie od jeansów)... Użyłem słowa "blask" i naprawdę ta tsuba teraz błyszczy, w piękny, głęboki sposób, charakterystyczny dla starej patyny na żelazie (w niczym nie przypomina to błyszczenia cienkiej warstwy tłuszczu). Żelazo ma teraz głeboki odcień czerni, taki jak opisują luminarze tacy jak Sasano czy Terigoye. Tsuba wygląda wprost wspaniale! Mam nadzieję, że uda mi się to uchwycić na zdjęciu - proszę o odrobinę cierpliwości, muszę poczekać na dobre światło. Jedyna rzecz, która mnie jeszcze trapi, to to, jak ta "jeansowa" metoda sprawdzi sie na tsubie z inkrsutacjami. Może wygrzebię ze swych zbiorów jakąś słabszą tsubę z zogan z metali kolorowych i spróbuję? Wiem, że w najlepszym przypadku inkrustacje stracą patynę, ale szczerze mówiąc to tak naprawdę boję się jedynie ich uszkodzenia, bo patyna na miedzi czy srebrze czy shakudo sama wróci... Gdy się już przełamię, dam Wam znać o efektach. Tymczasem serdecznie pozdrawiam i... do następnego postu :-)

poniedziałek, 9 listopada 2009

Polacy nie gęsi... czyli ciekawa polska książka o tsubach


Niedawno wyjąłem ze swej biblioteczki książkę, której dawno nie czytałem. W zasadzie od razu przyznam się, że nie czytałem jej aż do dzisiaj (za to z dużym zainteresowanie oglądałem zdjęcia). Ta książka to "Jelce mieczy japońskich z kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie" autorstwa Katarzyny Maleszko, kustosza kolekcji Dalekiego Wschodu Muzeum Narodowego w Warszawie i Krzysztofa Polaka, historyka sztuki, znawcy nihonto, pasjonata, który jest inicjatorem i siłą napędową organizowanej obecnie wystawy nihonto w Manggha w Krakowie (planowana na 2 kwartał 2010).

Książka może być nieco trudna do zdobycia, ale naprawdę warto się o nia postarać. To jedna z niewielu pozycji o hihonto i kodogu wydanych w języku polskim. Przedstawia w formie katalogu 117 tsub w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Siłą rzeczy kolekcja Muzeum jest dosyć eklektyczna, ale trudno z tego robić zarzut, szczególnie, że prezentowanych jest sporo istotnych szkół (o atrybucjach można oczywiście zawzięcie dyskutować). Wielkim atutem książki są zdjęcia - każda tsuba jest prezentowana jest na dwóch stronach - na jednej prezentowany jest awers, na drugiej powiększone fragmenty awersu. Zdjęcia są wysokiej jakości, aż chciałoby się, żeby książka miała wielkość albumu, lecz niestety jest tylko formatu 23 x 6 cm.

Oprócz znakomitych zdjęć znajdziemy również sporo pożytecznych informacji - od ilustracji wszystkich bodajże kształtów tsub (wraz z ich japońskimi nazwami i historią rozwoju), poprzez ciekawie opracowaną typologię tsuby, aż po omówienie symboliki dekoracji występujących na tsubach. Przyjęta przez autorów typologia może wzbudzać kontrowersje, albowiem dzieli ona tsuby na trzy podstawowe grupy - tsuby sukashi, szkoły "prymitywne" (do których, o dziwo, autorzy zaliczają tsuby namban) i tsuby dekoracyjne. Podział ten może stanowić w każdym razie interesujący materiał do dyskusji wśród polskich (i nie tylko) miłośników tsuby. Niezależnie jednak od nieortodoksyjnej typologii, część informacyjna książki jest w swej typowej dla katalogu zwięzłości bardzo dobrze opracowana i stanowi cenne źródło wiedzy o tsubie, jedno z niewielu w języku polskim. 

Na marginesie zauważę, że na zdjęciach widać, że tsuby w Muzeum Narodowym w Warszawie są raczej zadbane, choć niestety część z nich ma lekki nalot rdzy. Pracownikom Muzeum Narodowego w Warszawie należą się słowa pochwały za to, że nie próbowali tsub niefachowo czyścić, co niestety zdarzało się w innych muzeach.

Ta książka-katalog to świetna pozycja zarówno dla początkującego kolekcjonera, jak i dla bardziej zaawansowanego miłośnika tsub. Serdecznie polecam jej lekturę. Cieszę się także, że ta książka-katalog będzie miała swoistą kontynuację w postaci katalogu wystawy w Manggha, gdzie znajdzie się zbiór 200 tsub z różnych polskich kolekcji.



Jelce mieczy japońskich z kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie
Katarzyna Maleszko, Krzysztof Polak
Muzeum Narodowe w Warszawie
299 stron, twarda okładka
Warszawa 2005, ISBN: 83-7100-278-5

środa, 4 listopada 2009

Co ma tsuba do czarki do herbaty? Czyli dlaczego niedoskonałość jest piękna




Zacznę ten post od pewnego przypuszczenia, które od dawna w sobie noszę. Otóż wydaje i się, że my, Polacy (nie mówię oczywiście o wszystkich Polakach) nie znajdujemy piękna w rzeczach, które są niedoskonałe. Nasze domy muszą mieć świeżutki tynk (najlepiej akrylowy, bo trwały), nasze podłogi muszą być równe jak tafla szkła i pozbawione najmniejszej szparki między deskami, meble nieskazitelnie gładkie i nowoczesne. Wszystko wokół nas ma być doskonałe, trawniczek przycięty na 1 cm, stare drzewo najlepiej usunąć, bo takie powyginane, a jesienią opadające liście tak strasznie szpecą murawę. Jeśli jesteśmy posiadaczami starej tsuby, to korci nas aby ją porządnie wyczyścić, czego efekty bywają opłakane: polecam (a w zasadzie odradzam) wizytę w niektórych muzeach, którym nieopatrznie przekazano kiedyś japońskie uzbrojenie - wizyta tam mogłaby niejedego wielbiciela nihonto przyprawić o zawał... No cóż, wiele nas dzieli od wyrosłych wśród szacownych ruin narodów południa, gdzie stara, wyblakła i popękana powierzchnia stołu jest elementem stylu...


Myślę jednak, że miłośnicy nihonto, znający wartość wiekowej patyny (choćby tej na trzpieniu miecza), i odczuwający estetykę "wabi sabi" czasami odrywają się od cudownie, perfekcyjnie wręcz wykonanych kodogu szkoły Goto i sięgają po coś, co często - bardzo myląco - określane jest stylem rustykalnym. Mówię tu o tsubach z tekkotsu, tsubach wykończonych tsuchimeji i temu podobnych, których urok leży w prostocie i pewnej "gruboskórności" wykonania.


Otrzymałem właśnie taką tsubę. Jest ogromna, ma 9,5 x 8,5 cm, grubość w nakago ana 4 mm, grubość mimi 5-7 mm. Waży ponad 200 gram! Hitsu ana wypełnione shakudo. Ale nie w wielkości leży jej urok - ta tsuba jest wykończona tak, jakby zrobił ją nieudolny uczeń, który tłukł mimi młotkiem jak popadnie, a na dodatek częściowo nadtopił ją w ogniu. Z płytki sterczą w kilku miejscach gruzełkowate, bardzo wydatne "żelazne kości" czyli tekkotsu, na mimi są one znacznie drobniejsze. Ta tsuba ma w sobie jakąś sprzeczność - z jednej strony łatwo zakwalifikować ją jako produkt kiepskiego warsztatu i ewidentnych błędów i odrzucić jako bubel z epoki Edo, z drugiej strony zmusza ona do ciągłego do niej wracania, żąda wręcz fizycznego kontaktu... 


Przez wiele dni szukałem jakiejś analogii do innych przedmiotów o podobnej jak ta tsuba charakerystyce - nota bene nigdy nie pojawiło się w mym umyśle porównanie do rzeczy typowo rustykalnych (być uniemożliwiła mi to niesławna "Cepelia" ze swą mechaniczną ludowościa), ale nic konkretnego niestety się nie pojawiło. Pomógł niezastąpiony Haynes, w którego 5 tomie, na stronie 24, pod numerem 61 znalazłem niewielką tsubę ko-shoami nieco podobną w swej niedoskonałości do mojej i opisaną jako bardzo suto wykonaną, przywodzącą na myśl ceramiczne czarki do herbaty - Raku. Ktoś kiedyś powiedział, że czarki te wyglądają tak jakby urodziła je sama ziemia.  Właśnie! To była brakująca analogia - od czasu kiedy ją przyswoiłem, wiem za co cenię swoją tsubę. Raku to czyste wabi sabi - wstrzemięźliwe, proste, wręcz pierwotne dzieła sztuki użytkowej. Na punkcie Raku oszalał sam Toyotomi Hideyoshi, który szczególnie cenił piękno ceremonii herbaty, zwłaszcza wabi-cha w wydaniu mistrza Sen no Rikyu.


Zachęcam do studiów porównawczych - z jednej strony tsuby Saotome/Tembo lub inne tsuby wykończone tsuchimeji, z drugiej zaś czarki Raku. W kwestii Raku polecam również ciekawy artykuł  Gabora Terebess
'a "Japanese Raku and its American Renaissance" - dostępny tutaj.


Tsuba pójdzie oczywiscie do delikatnego czyszczenia kością, a potem do polerowania szmatką - ma leciutki nalot czerwonej rdzy, który koniecznie trzeba usunąć. Co do pochodzenia tej tsuby, stawiałbym na Shoami - ze względu na szerokość tego pojęcia jest to z mojej strony badzo bezpieczna atrybucja ;-) Nie jestem jednak pewien z jakiego okresu pochodzi - jeśli mam szczęście to jest to ko-Shoami z okresu Momoyama (kiedy to ceramika Raku święciła tryumfy), a jeśli nie, to jest to XIX-wieczna tsuba z okresu odrodzenia tradycji narodowych i powrotu do starych wzorów.


kliknij żeby powiększyć


niedziela, 1 listopada 2009

Co to wogóle znaczy "bojowa"? Pewna dyskusja o tsubach...

Niedawno miałem przyjemność uczestnictwa w dyskusji prowadzonej mailowo. Ze względu na to, że obaj główni dyskutanci są od lat moimi kolegami - kolekcjonerami, a temat jest ciekawy zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych, postanowiłem zamieścić te dyskusję na moim blogu. 

Zaczęło się od tego, że pewna, bardzo ciekawa tsuba (zdjecie zamieszczam poniżej) nie była, zdaniem pana Arka "bojowa":


Arek:
tsuby bojowe powinny byc masywne, bez ażurów pełne, tylko z udenuki ana, czasem z hitsu ana, zas tsuby azurowe juz bardziej ozdobne. Tsuby toshi i katchushi zwane sa tez tsubami kowalskimi, były wykuwane, a swoja droga ciekaw jestem czy tez hartowane. wiec mogły by byc ciensze, ale podejrzewam tez ze chodziło takze o ich wage, miecze były dłuższe wiec kombinowano by były lzejsze , no i zeby władac jedna ręką z konia. w sumie to jest wiele zależności wzajemnie sie wykluczających...

Mariusz:
Panie Arku, jak to? Ten azur jest niesamowicie mocny, a poza tym, kto w japonskiej sztuce miecza paruje cios jelcem?  Sa nawet tacy, ktorzy zuwazaja, ze tsuba sluzy raczej jako ochrona przed zjechaniem dloni na glownie, a nie do parowania. I to by mialo sens, jesli uzwglednimy ilosc tsub kinko... A nie mysle, zeby sluzyly one tylko do ozdoby (zwlaszcza ko-kinko)

Arek:
wszystko zalezy od stylu walki, sa style które wykorzystuja tsube jako ochrone ręki, naprawde. A tsuby kinko sa typowo do mieczy ozdobnych, dlatego wiecej ich było w epoce edo kiedy wojny w zasadzie ustały... Wczesne tsuby sa bardziej "konkretne" te tosho czy katchushi...

Mariusz:
hm... style czy szkoly walki mieczem jako takie urodzily sie zdaje sie dopiero w Edo, czyz nie? Ale nie znam sie na tym temacie wiec chetnie poslucham specjalisty :-)
Co do ko-kinko - jak najbardziej walczono w tym czasie kiedy byly produkowane :-)

Andrzej:
Kiedyś w korespondencji ze znanym kolekcjonerem użyłem wymyślonego określenia "tsuba bojowa", co spotkało się z wielkim zdziwieniem i zapytaniem cóż to pojęcie oznacza. Wyjaśniłem, że można by wprowadzić podział na tsuby używane w walce i tsuby paradne, czy też odświętne. Podział wydawał mi się i prosty i logiczny. W okresie przed Edo (jak wiemy) metale były stosunkowo drogie i trudno dostępne. Nie wyobrażam sobie, żeby samuraj latał z tsubą z nigurome shakudo, gdzie zawartość złota w stopie z miedzią (też drogą) wynosi do 7%. Wiele tsub Ko Kinko (okres przed Edo) i Kinko (okres Edo) zachowanych jest (poza rozbitymi nakago ana) w doskonałym stanie, co jednoznacznie pozwala uznać, iż były używane oszczędnie. Jeśli chodzi o tsuby tetsu sukashi, to wystarczy zajrzeć do Sasano, gdzie przeważają tsuby żelazne. Moim zdaniem wytrzymałość każdej tsuby żelaznej jest wystarczająca dla pełnionej funkcji.

Później nota bene wyszła sprawa braku na tsubach śladów od miecza. Mój znajomy kolekcjoner napisał, że pytał o to Japończyków i nie dostał odpowiedzi. Trochę to dziwne, bo można założyć, że samuraje mieli dobrze opanowaną sztukę walki, ale prości bushi zapewne okładali się mieczami trochę gdzie popadnie, więc na tsubach powinny być tego ślady.

Mariusz:
dziekuje serdecznie za ponizszy - zaluje, ze tak krotki - wyklad. Co do tsuby ze sladami ciecia - pewnie tsube taka wycofywano z obiegu, uznajac ja za zbyt slaba? Jest tylko jedna taka u Haynes'a... Argument o dobrym zachowaniu ko-kinko jest ciekawy, ale nie zgadzam sie z nim. Przeciez mamy mnostwo swietnie zachowanych tetsu sukashi, czy tez ko-tosho i ko katchushi i wszelkich innych tsub zelaznych. A wiec z nimi tez sie obchodzono oszczednie...

Andrzej:
No tak, nie będę zaprzeczał, że w przyrodzie występują doskonale zachowane tsuby tetsu Ko Tosho, Ko Katchushi, Ko Shoami, itd. Jak Pan zauważa, też pewnie musiały być oszczędzane.
W sumie, największe ślady używania widoczne są często po stronie ha głowni i są to jednoznacznie ślady wytarcia od dłoni. O rdzy nie wpomnę (to inne zagadnienie). 

Mariusz:
Jestem nadal sceptyczny, moze dlatego ze slowo "bojowe" kojarzy mi sie z glupawymi opisami z Allegro, zapewnieniami, ze np.miecz jest "ostry jak brzytwa" etc... Znacie tp, Panowie... opisy typu: "bojowe tanto", "bojowa katana" etc...  A ja nie jestem pewien, czy np uczestniczacy w wielu konfliktach zbrojnych przedstawiciele arystokracji, ktorzy w boju uzywali swych długich, eleganckich tachi, nie uzywali wlasnie tsub sukashi (np. delikatnych Kyo-shoami) albo ko-kinko. Wogole mam problem z bojowoscia i ozdobnoscia - jesli tsuba nie byla zamontowana na mieczu czysto ceremonialnym, o zerowych wlasciwosciach praktycznych (a byly i takie, zasadniczo byly to po prostu plaskie kawalki zelaza w ozdobnej oprawie) to czy nie miala ona walorow praktycznych? Pamietajmy poza tym, ze tzw. samuraje do okresu Muromachi uzywali glownie luku, a miecz byl bronia drugorzedna.

Arek:
ja zas przejąłem taki podział:  tsuby"bojowe" czyli mało zdobne, stalowe, z udenuki ana, pełne,bez ażurów, oraz tsuby "ozobne" czyli kinko, ażurowe, bardzo zdobne, drogie (chodzi o materiał - złoto? , oraz ogrom włozonej pracy).  To mój podział logiczny. Oczywiście nie wykluczam ,ze w ekstremalnych warunkach uzywano róznych tsub i nie patrzonona ich właściwości. Poza tym tak z fizycznego punktu widzenia mozna przyjąc ze tsuba azurowa a juz na pewno kinko jest słabsza niz pełna. Podejrzewam ze przez tsube miedzianą ostrze przeszłoby obcnając dłon. Próbowałem jakis czas temu  kenjutsu i powiem szczerze ze gdybynie tsuba (ogromna drewniana na bokuto oczywiście) to nie miałbym całych i zdrowych palców:)  Poza tym cwiczylismy techniki przyjmowania ostrza przeciwnika na tsubę własnie...

I tak zakończyła się nasza dyskusja... Ale temat nadal jest otwarty, zachęcam więc do komentarzy ;-)





czwartek, 22 października 2009

Dlaczego tekkotsu są oznaką jakości tsuby?

Tekkotsu (czyli, dosłownie tłumacząc: "żelazne kości") to nic innego jak kawałki żelaza  o wysokiej zawartości węgla (czyli de facto stali), które występują w tsubie. Widoczne są w formie gruzełkowatej bądź pasemkowatej, zarówno na płytce jak i na brzegu (mimi) tsuby. Niniejszy wywód o tekkotsu zamieszczam  zainspirowany kontaktem z tusbą, o której piszę w poprzednim wątku - odkryłem na jej brzegu drobniutkie, granulkowate tekkotsu.

Obecność tekkotsu jest z reguły cechą starszej tsuby i świadectwem dobrej jakości jej wykonania. Tekkotsu są do tego stopnia cenione, że w okresie Edo tsubako czasami naśladowali ten efekt odpowiednią obróbką tsuby za pomocą młotka. Skoro zjawisko tekkotsu jest tak cenione, musi mieć wartość praktyczną albo estetyczną. Ja sam odczuwam estetykę tekkotsu - przyznam, że bardzo lubię gdy w obracając tsubę w palcach wyczuwam te "żelazne kości" (choć nie jestem pewien czy nie mam tego aby dopiero od czasu kiedy dowiedziałem się jak bardzo to zjawisko jest cenione). Znając podejście Japończyków stawiałbym na wartość praktyczną, z której z kolei rodzi się estetyka (jeśli podba się Wam np. tradycyjne, ludowe budownictwo drewniane, to wiecie już o czym mówię).

Czym jest tekkotsu? Są na ten temat dwie teorie, które zresztą wcale się wzajemnie nie wykluczają: jedna z nich mówi, że to skupiska stali, które powstają w procesie obróbki żelaza (wielokrotne rozgrzewanie, składanie i skuwanie żelaza). Nie wchodząc w detale, które lepiej skomentuje specjalista (Panie Bartku, może miałby Pan ochotę?), zaznaczę, że tekkotsu zwiększa odporność tsuby na uderzenie, a to dzięki lokalnemu zmniejszeniu ciągliwości żelaza (tekkotsu tworzą "wyspy" o większej twardości, które zatrzymują pęknięcie). Druga teoria mówi, że tekkotsu to efekt uboczny "recyklingu" - tsubako korzystali z różnego rodzaju skrawków żelaza, które dodawane były do placka żelaza na tsubę. Tak czy owak, estetyka tekkotsu wyraźnie wyrasta z ich roli praktycznej, tj, wzmocnienia konstrukcji tsuby. Zapewne wzmocnienie takie miało sens, w szczególności przy niektórych tsubach sukashi (np. Kanayama czy Kyo-sukashi) lub też przy bardzo cienkich płytkach tsub ko-katchushi ("gruba" tsuba chyba nie potrzebuje tekkotsu...) Nota bene, świetny artykuł na temat podobieństwa materiałowego, funkcjonalnego i procesu produkcji żelaznych tsub i zbroi z okresu Muromachi napisali kilka lat temu Boris Markhasin i Andrew Mancabelli - polecam tę lekturę wszystkim zainteresowanym.

Jeśli więc zobaczycie kiedyś tekkotsu na tsubie - doceńcie ich wartość funkcjonalną i przyjrzyjcie się im bliżej. Gwarantuję, że je polubicie ;-)



na tym zdjęciu tsuby Owari (przepraszam za niską rozdzielczość) 
widać w górnej częsci tsuby bardzo wyraźne tekkotsu


Ciekawa tsuba i jej renowacja - cz. 1


Obiecałem opisać pewną ciekawą tsubę. Kupiona u solidnego dealera jest dosyć ciekawym egzemplarzem - choć wydaje się pochodzić z XVIII lub nawet XIX wieku, mocno przypomina ko-katchushi. Jest bowiem bardzo cienka (2,5 mm w nakago ana), ma bardzo delikatną aplikację z metali kolorowych i atrakcyjny, zawijany brzeg (dote mimi). Na zdjęciach dealera wyglądała wspaniale - w rzeczywistości też okazała się wspaniała (robiona z tamahagane, widać jakość tego żelaza) ma też tekkotsu, ale niestety... po oczyszczeniu jej z  cieniutkiej warstyw olejku czy wosku okazało się, że na płytce jest sporo rdzy. Wyszły też ślady przygotowania gruntu do zogan - to te delikatne nacięcia powierzchni w okolicy aplikacji (zdj. 2 i 3). 

Poniżej zdjęcia: zdj. 1 pochodzi od dealera, zdj. 2 zrobiłem po zdjęciu olejku plus wstępnej obróbce kością, a zdj. 3 gdzieś w połowie pracy nad awersem (jest to nb skan. djęcie nr 2 wygląda dosyć strasznie, prawda? Obecnie tsuba jest już w lepszym stanie - awers został prawie całkowicie oczyszczony, pozostał jeszcze tylko rewers. Potem już tylko kilka miesięcy pocierania szmatką i dalsze kilka miesięcy żeby aplikacje ponownie spatynowiały. Mówiąc inaczej - doprowadzę ją  z powrotem do stanu wizualnego takiego jaki widać na zdjęciu dealera :-) Po co zatem było zaczynać renowację, skoro tsuba będzie wyglądać tak samo jak na początku? Po to, aby niewidoczna, ale aktywna rdza nie zjadła tej tsuby i żeby mogły się nią cieszyć następne pokolenia miłośników nihonto (nb moja córka bardzo lubi i szanuje tsuby). 

Nota bene na zdjeciach widac, że wyglądające całkiemi niewinnie wżery mogą zawierać sporą ilość aktywnej rdzy. Należy więc dopytać się o stan przed zakupieniem o stan tsuby. 

Co do zdjęć - jak widać, jeśli się nie ma naprawdę dobrego skanera, to chyba lepiej korzystać z aparatu fotograficznego i robić zdjęcia makro. 

Niedługo (czyli za jakiś rok ;-) napiszę o dalszej części prac i zamieszczę zdjęcia końcowego wyniku renowacji. Albo też sięgne do Photoshopa i tsuba będzie wyglądać znakomicie bez całego tego trudu ;-)

1. Tsuba na zdjęciu dealera
kliknij zdjęcie żeby powiększyć...

2. Tsuba po testowej obróbce (zdj. makro) 
kliknij zdjęcie żeby powiększyć...

3. Tsuba po pierwszej fazie obróbki (skan)
kliknij zdjęcie żeby powiększyć...

poniedziałek, 19 października 2009

A teraz z zupełnie inej beczki ;-)

Chciałbym podzielić się moimi planami - zamierzam napisać w następnym roku książkę, która przyczyniłaby się (o ile ktoś inny niż ja zechce ją przeczytać) do rozwiania szeregu mitów związanych z pojęciem "samuraj", a jednocześnie przybliżyła czytelnikowi barwne aspekty kulturowe związane z szeroko pojętą klasą samurajską.  Kto wie jak Minamoto no Yorimasa zyskał wyższą pozycję na dworze cesarskim najpierw zabijając nue (a co to takiego i jak wyglądało?) a następnie układając błyskotliwy kuplet? Po czym można było na polu bitwy poznać dworzanina cesarskiego? Jaką symboliczną wymowę ma motyw sznura okalający samurajską tsubę... itd, itp. 

Oczywiście będzie też opisanych sporo wydarzeń historycznych, ale będą one raczej egzemplifikacją pewnych zjawisk kulturowych. Sporo anekdot i legend pozwoli przybliżyć nam postać samuraja na przestrzeni wieków.

Myślę, że fragmenty książki opublikuję na tym właśnie blogu. Byłbym ciekaw co miłośnicy nihonto i kultury japońskiej chcieliby w takiej książce zobaczyć - będę niezmiernie zbowiązany za uwagi. 

Ale tymczasem jestem Wam winien artykuł o tej ciekawej tsubie, którą właśnie pieczołowicie zamrażam i odmrażam obrabiając następnie kawałkami kości z antrykota ;) 

piątek, 16 października 2009

Pielęgnacja żelaznej tsuby. Cz. 2


W pierwszej części skończyliśmy na mrożonce i antrykocie... pora wyjaśnić skąd te kulinaria. Nic prostszego - jeśli odkryliśmy czerwoną rdzę, pierwszym etapem jej usuwania jest jej rozluźnienie, a to najłatwiej osiągnąć poddając tsubę działaniu niskiej temperatury. Przedtem jednak warto kupić kawałek wołowiny z piękną kością goleniową, dobrze wygotować i oczyścić kość, a następnie połupać ją na na różnej wielkości kawałki. 


Aby rozluźnić czerwoną rdzę zanurzamy tsubę w wodzie i zamrażamy ją w zamrażarce, potem odmrażamy. Powtarzamy ten zabieg 3-4 razy, a następnie suszymy tsubę i przystępujemy do mechanicznego usuwania rdzy. W tym celu dobieramy różne kawałki kości i powoli, bardzo gruntownie (jednakże niekoniecznie mocno) obrabiamy kością poszczególne obszary dotknięte rdzą. Kość nie zetrze wartościowej patyny, usunie natomiast czerwoną rdzę. Ważne jest aby pracować nad tsubą cierpliwie i systematycznie - do jej oczyszczenia potrzebnych będzie wiele sesji. Do usunięcia rdzy z wżerów potrzebne będą małe, ostre kawałeczki kości i bendyktyńska cierpliwość. Oczyszczenie tsuby może zająć tygodnie, a nawet miesiące. Pamiętajmy aby w procesie czyszczenia nie pominąć krawędzi tsuby.

Po zakończeniu żmudnego procesu usuwania czerwonej rdzy tsuba niestety nie będzie jeszcze piękna i lśniąca szalchetną, starą patyną. Drobniutkie resztki czerwonej rdzy zawsze zostaną na powierzchni, tsuba będzie matowa i niezbyt ładna. Należy oprzeć się pokusie użycia oleju - olej co prawda nada tsubie lepszy kolor i błysk, ale to nie to samo co głęboki blask patyny. Ponato olej może tsubie w dłuższym terminie zaszkodzić, o czym piszę na samym końcu.

Teraz pora na to co, co znany kolekcjoner i koneser nihonto, R.B. Caldwell określił jako (w wolnym tłumaczeniu) "pieszczenie się" z tsubą. Bez obaw, nie ma tu podtekstów erotycznych, chodzi jedynie o to aby tsubę przy każdej możliwej okazji dotykać, obracać w dłoniach (uwaga, nigdy nie należy dotykać tsuby gołą dłonią - sól i kwasy na powierzchni skóry stymulować czerwoną rdzę) i pocierać czystą, bawełnianą szmatką. Caldwell do pocierania tsub używał nawet przymocowanego do blatu biurka kawałka dywanika, ale nie polecałbym tej metody ze względu na kurz i inne drobiny, które mogą kryć się w dywanie. 

Tak więc każdą wolną chwilę spędzamy na obracaniu tsuby w dłoniach (co jest bardzo relaksujące) i jej pocieraniu szmatką. Sasano optymistycznie zauważa, że dobre efekty pojawiają się już po kilku latach ;-) Oczywiście my, ludzie Zachodu wymyśliliśmy drogę na skróty. Może nie wygląda to strasznie profesjonalnie, ale recepta ta polega na tym aby tsube nosić przez kilka miesięcy w kieszeni (uwaga: bez innch przedmiotów, zwłaszcza komórki lub kluczyków do samochodu). Efekt jest ten sam jak pocieranie szmatką, a dodatkowo lekko wilgotny mikroklimat odzieży może sprzyjać tworzeniu się pożądanej czarnej rdzy czyli patyny. Jest to nota bene recepta spójna z uwagą Sasano o wystawianiu tsuby na zewnątrz (o ile nie pada deszcz) - przyznam jednak, że ze względu na obecne zanieczyszcznie atmosfery polecałbym raczej kieszeń.

Uwagi końcowe: wszystko co napisałem odnosi się do tsub żelaznych! W żadnym wypadku nie należy traktować w taki sposób tsub z metalów kolorowych, gdyż skutkiem będzie ich zniszczenie.

Jedna kwestia pozostaje wszakże otwarta - co robić z żelazną tsubą, która ma aplikacje z metali miękkich (zogan)... Oczywiste jest, że noszenie takiej tsuby w kieszeni lub pocieranie jej szmatką zetrze patynę z tych aplikacji. Mosiądz czy miedź nabiorą blasku, a przecież wyglądałyby szlachetniej ze swą starą patyną. 

Moja opinia na ten temat jest następująca - przy zachowaniu bezwzględnej ostrożności w pracy z kością (aplikacje są niekiedy bardzo delikatne i łatwo je naruszyć), warto jednak usunąć czerwoną rdzę i wydobyć patynę z żelaznej płytki tsuby, nawet jeśli kosztem tej operacji będą błyszczące i wyglądające jak nowe aplikacje. Pocieszam się, że aplikacje te z czasem też spatynowieją - wystarczy tsubę potrzymać kilka miesięcy poza mikroklimatem pudełka z paulowni (na marginesie: warto tsuby przechowywać w pudełkach z drewna paulowni - drewno wchłania wilgoć, a wewnątrz pudełka panuje suchy mikroklimat)

Jestem Wam winien jeszcze jedno wyjaśnienie - dlaczego należy unikać smarowania tsuby olejami. Otóż olej, mimo że teoretycznie chroni tsubę przed rdzą , w dłuższej perspektywie (kilku czy kilkunastu lat) sam może stanowić problem - Sasano pisze, że olej po pewnymczasie ulega oksydacji i pod jego powierzchnią mogą zachodzić procesy korozji. Nazywa nawet to zjawisko "rdzą olejową". Nie sposób lekceważyć takiego autorytetu jak Sasano, dlatego też sam unikam stosowania olejów czy też wosku. Być może jednak uwaga ta dotyczyła olejów roślinnych i mineralnych, nie wiadomo natomiast jak sprawa ma się w przypadku olejów syntetycznych... Chętnie wysłucham tu Waszych opinii, może wśród czytelników tego bloga znajdą się chemicy?

W następnym poście opowiem o moich doświadczeniach z usuwaniem czerwonej rdzy z kilku żelaznych tsub oraz o pewnej tsubie, która znajduje się obecnie w fazie czyszczenia kością. Oczywiście opublikuję jej zdjęcia - zdziwicie się, jak ładnie wyglądała na stronie dealera, a jak dużo rdzy miała pod swą lekko natłuszczoną powierzchnia. Sama tsuba jest zresztą bardzo gustowna i ciekawa... Mam nadzieję, że zaostrzyłem Wasz apetyt? Zatem do usłyszenia :-)



wtorek, 13 października 2009

Pielęgnacja żelaznej tsuby. Cz. 1


Każdy miłośnik tsuby zetknął się z zardzewiałą tsubą. I chyba każdego z nas bardzo kusiło, aby tę rdzę usunąć i przywrócić tsubie dawny "blask". Jak to zrobić? Jak zwykle, odpowiedzi jest kilka, ale zacznę od tego, co oczywiste: nigdy nie należy tsuby czyścić tak aby naruszyć patynę, która jest pod rdzą. Oznacza to absolutny zakaz używania materiałów ściernych, jak również, co chciałbym szczególnie podkreślić - chemikaliów. Chciałbym zakaz ten wyrazić w zrozumiałym nawet dla kogoś, kto niekoniecznie jest estetą argumencie: zlikwidowanie patyny oznacza drastyczny spadek wartości tsuby! I nie ma co się łudzić - domowe sposoby przywracania patyny nie przywrócą tsubie ani jej piękna, ani wartości. 

Nie wnikając w chemię, przyjmijmy tu uproszczona terminologię (idąc za przykładem Sasano) - czerwona rdza to aktywne, "pożerające" żelazo tlenki stali (głównie trójtlenek żelaza), a czarna rdza to tetratlenek triżelaza, czyli magnetyt. Czarna rdza chroni tsubę przed korozją, czerwona rdza ją niszczy. 

Czarna rdza jest wysoce pożądaną patyną - również z punktu widzenia estetyki; ma ona głeboki odcień: od czerni poprzez ciemny brąz aż do purpury. Tsuba z dobrą patyną to przedmiot, który każdy kolekcjoner powinien zobaczyć i starannie przestudiować - jej wewnętrzny, głeboki blask różni się zasadniczo od martwego połysku jaki daje tsubie warstwa oleju czy też wosku. Dlaczego nie należy (z wyjatkiem nielicznych przypadków) polegać ani na oleju ani na wosku wyjaśnię za chwilę.

Co zatem zrobić gdy nasza tsuba ma na powierzchni rdzę? Najważniejsza uwaga: nie mylić rdzy z patyną! Wielu kolekcjonerów w swej nadgorliwości usiłuje "odnowić" tsubę - z reguły z opłakanym skutkiem. Najlepiej zastosować zasadę, że w razie wątpliwości należy po prostu zostawić tsubę w spokoju. Jeśli jednak faktycznie widzimy czerwoną rdzę, to stosujemy drugą zasadę: nie spieszyć się! Tsuba z pewnością nie zmieni się w kupkę rdzy w ciągu kilku miesięcy czy nawet lat, a nadmierny pośpiech i wszelkiego rodzaju metody "na skróty" mogą doprowadzić do uszkodzenia tsuby. Pamiętajmy - patyna stanowi dużą część wartości tsuby, a im jest starsza, tym piękniejsza.

Zacznijmy od zakazów. Do usuwania czerwonej rdzy nie używamy nigdy:
- szczotek metalowych
- papieru ściernego, czy innych materiałów ściernych
- narzędzi wykonanych z jakiegokolwiek, nawet miękkiego metalu lub stopu (np. miedzi czy mosiądzu)
- plastiku
- kwasów lub innych chemikaliów
- oleju jakiegokolwiek rodzaju (z pewnymi wyjątkami)


Rozpoczynamy konserwację. Osoby ze słabszymi nerwami proszę o zażycie jakiegoś środka uspokajającego, bo to co zobaczymy będzie naprawdę przerażające. Nasze pierwsze zadanie to oczyszczenie tsuby z różnych niepożądanych "dodatków", takich jak tłuszcz, wosk, herbata, kawa, brud czy też (niestety to też się zdarza) pasta do butów. A zatem staranie myjemy tsubę w ciepłej wodzie z dodatkiem zwykłego mydła. Na tym etapie nie musimy wybierać mydła - wystarczy zwykłe toaletowe. Nie używamy szczotek, chyba że czystej, nigdy nieużywanej szczoteczki do zębów (w starej mogą być cząsteczki pasty do zębów). Alternatywnie (a można też dodatkowo) gotujemy tsubę w emaliowanym naczyniu w wodzie destylowanej (lepiej, żeby minerały obecne w zwykłej wodzie nie osadzały sie na metalu). Wyjmujemy tsubę z kąpieli i... klniemy w żywy kamień, że posłuchaliśmy tego nieodpowiedzialnego idioty, który doradził nam taki sposób konserwacji!

Tsuba (o ile nie była przedtem w świetnym stanie) powinna teraz wyglądać wprost okropnie. Trzymamy bowiem w ręku nie piękny element oprawy japońskiego miecza, ale pordzewiałą, żelazną płytkę, matową i... bardzo, ale to bardzo brzydką. Na taki widok można się rozpłakać, nie będzie wstydu.

W dalszej części tego swoistego manuala konserwacji tsuby dowiemy się dlaczego tsuba lubi bawić sie w mrożonkę i dlaczego warto kupić u rzeźnika antrykot. Do usłyszenia :-)







poniedziałek, 5 października 2009

Tsuba z katalogu Haynes'a?

Na eBay pojawiła się ciekawa tsuba z motywem wachigai (splecione koła/elipsy). Ten mon symbolizuje więzi międzyludzkie (nikt nie może żyć sam, bez innego człowieka), ale to nie ona stanowi o tym, że oferowana tsuba jest interesująca, lecz fakt, że jest niemal bliźniaczką tsuby z katalogu Haynes'a (katalog nr 5, str. 32). Sprzedawca określa ją jako tsubę ze zbiorów Haynes'a i twierdzi, że może to być sho z kompletu dai-sho (którego dai miałoby być właśnie u Haynes'a). Nie sądzę aby to było szczególnie istotne - wzory tsub były w końcu powielane przez dziesięciolecia, a nawet stulecia.

Tak czy owak, wykonanie tej tsuby wydaje się dobre, choć trudno to swierdzić autorytatywnie ze względu na słabą jakość zdjęcia i fakt, że sprzedawca publikuje jedynie zdjęcie awersu. Widać nieco korozji, oby nie była za głęboka... Cena 185 USD nie wydaje się wygórowana, ale percepcja wartości to sprawa bardzo indywidualna...

Jeśli ktoś chciałby poszczycić się tsubą "taką jak u Haynes'a" to warto ją kupić :-)



czwartek, 1 października 2009

Konstrukcja tsuby


Ciekawa sprawa, wypalona w ogniu tsuba, Ko-Shoami sukashi. Jak wiadomo, wysoka temperatura zostawia twardy i kruchy nalot o niezbyt ładnej, jasnej barwie. Oczywiście oryginalna patyna jest bezpowrotnie stracona. Zatem przystępujemy do renowacji - nalot ogniowy jest fachowo i ostrożnie usuwany.

Tsuba wygląda po takim zabiegu dosyć mizernie, jest szara, ale za to otwierają się ciekawe perspektywy do zbadania sposobu jej wykonania i samej konstrukcji. Wyraźnie widać ślady po dłucie, którym wykonywano ażur (sukashi). Co ciekawe, ślady są tak wyraźne, że ta tsuba, opisana zresztą u Sasano, wydaje się raczej nie pochodzić z okresu Muromachi. Chociaż, kto wie? W każdm razie widać, że została wykuta z jednego "placka" żelaza złożonego jeden, jedyny raz (to ta cienka linia po wewnętrznej stronie mimi).

Niedługo tsuba idzie do repatynacji. Jestem ciekaw jak będzie wyglądać?








środa, 30 września 2009

Fotografowanie mieczy japońskich


Dostałem dzisiaj pierwsze zdjęcie miecza - jedno z wielu, które mają ukazać się w katalogu wystawy w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie (tak, będzie katalog, założę się, że stanie się on pozycją kolekcjonerską, jak to dobrze, że mam już "zaklepany" swój egzemplarz ;-)

Zdjęcie zrobił Krzysztof (wybacz Krzysztofie, że w tym przypadku będę piratem i naruszę nieco Twe prawa autorskie, ale publikuję tu tylko fragment zdjęcia, więc może się nie pogniewasz?)

Krzysztof użył skanera zamiast aparatu fotograficznego - jak sam twierdzi nawet Tsuruta-san na swojej stronie publikuje skany mieczy, które ma w ofercie, a nie ich zdjęcia. Nie wiem jak Krzysztof to zrobił (magia?), ale na tym skanie naprawdę dobrze widać hada, a w hamon sunagashi, nie i skupiska ara nie (halo! to ważny punkt do kantei ;-) Jeszcze tylko troche magii zwanej foto-edycją i będziemy mieli kapitalne zdjęcia nihonto, takie jakich w Polsce jeszcze nigdy nie robiono...

Wydaje mi się zatem, że katalog będzie pierwszą pozycją wydaną w Polsce, w której na zdjęciach mieczy japońskich będzie widać to co potrzeba. Dotychczas było z tym bardzo marnie.



Poradnik początkującego kolekcjonera

Po długim rozbiegu, postanowiłem wreszcie zebrać swe spostrzeżenia. Może posłużą komuś, kto dopiero zaczyna interesować się nihonto i marzy o kupnie miecza... a zatem proszę:

Dylematy kolekcjonera nihonto...

Niegdyś, jeszcze na początku mojej kariery zawodowej, spotkałem konsultanta, który upodobał sobie obcojęzyczne terminy. Używał ich tak często i do tego stopnia bez powodu, że do dzisiaj doskonale pamiętam jedno z jego określeń, a mianowicie "rudymentarne ekspektatywy". Jako zwolennikowi prostej i zwięzłej polszczyzny nie przypadło mi to do gustu, nie sądziłem też, że jeszcze kiedykolwiek spotkam się z taki żargonem.

Tymczasem kilka lat później sam zacząłem używać niesłychanie egzotycznych i fachowych określeń, chociaż - rzecz jasna - uważam, że w moim przypadku jest to jak najbardziej uzasadnione... Mówię tu oczywiście o języku używanym do opisywania nihonto czyli tradycyjnego miecza japońskiego. Potrafi on brzmieć bardzo niezrozumiale, np.: "Fumbari widoczne mimo o-suriage, ko-kissaki, jihada ko-mokume z ji-nie, hamon gunome midare z dużych nie, szeroki, zwężający się w okolicy monouchi, tendencja do nie kuzure. Częste kinsuji, inazuma i sunagashi, występują też yubashiri." Dosyć skomplikowane prawda? Pomimo tego, że pierwszy kontakt początkującego kolekcjonera z tak specjalistycznym i trudnym do zapamiętania żargonem (czym np. 'nie kuzure' różni się od 'nioi kuzure'?) może być szokujący, ale naprawdę warto język ten poznać, ponieważ jest to współczesna "łacina" miłośników nihonto i można się za jej pomocą porozumieć z kolekcjonerami ze wszystkich krajów świata. Nota bene na podstawie przytoczonego opisu kolekcjoner znający terminologię nihonto z łatwością stworzy sobie dosyć dokładny obraz opisywanego miecza.

Zacząłem od języka, lecz jest on akurat jednym z najbardziej niewinnych problemów, z jakimi styka się początkujący kolekcjoner - w końcu terminologię można opanować nawet bez głębszego jej zrozumienia (wtedy można przynajmniej udawać eksperta przed zupełnymi laikami). Natomiast inne pułapki czekające na "żółtodzioba" mogą kosztować go sporo pieniędzy, a nieznajomość niektórych reguł może spowodować uszczerbek na zdrowiu.

W imię solidarności z adeptami trudnej tematyki nihonto postaram się wymienić i opisać najistotniejsze trudności, a także podać kilka recept na ich pokonanie.

Co najpierw? Miecz czy biblioteka?

Niezależnie od tego skąd u początkującego kolekcjonera wzięło się zainteresowanie mieczem japońskim, czy do nihonto doszedł on od japońskich sportów walki (np. iaido czy kendo) czy też od zainteresowania kulturą i sztuką Japonii, chyba każdego na początku kariery kolekcjonerskiej chwyciła gorączka zakupów. Posiadać prawdziwy "miecz samurajski" - to tak silne pragnienie, że często prowadzi do pochopnego zakupu. Pamiętaj, młody kolekcjonerze - świat nihonto to dżungla pełna pułapek i drapieżników, a Ty jesteś na samym dole łańcucha pokarmowego. Ale o tym później, najpierw trzeba ustalić od czego zacząć kolekcjonowanie (bo z pewnością nie od kupna).

Doświadczony kolekcjoner nieodmiennie doradzi żółtodziobowi aby zaczął od kupna kilku książek, przeczytał je, a następnie nabył kolejne opracowania, które pozwolą mu studiować i poszerzać wiedzę, tak aby po kilku miesiącach, a może nawet latach kupić prawdziwy miecz. To rozsądna rada i sam chciałbym móc jej posłuchać na początku mojej kariery kolekcjonera. Niestety nie było nikogo pod ręką, a w swym lenistwie nie zadbałem o to aby nawiązać kontakt z doświadczonymi miłośnikami nihonto lub choćby kupić kilka książek. I tak upiekło mi się, bo kupiłem prawdziwy nihonto, choć niewiele wart, a dosyć drogi.

Wracając do biblioteki (jako bibliotekę określam zbiór wszelkiego rodzaju opracowań, od książek i albumów, poprzez artykuły i opracowania dostępne w internecie, do konkretnych wypowiedzi ekspertów na specjalistycznych forach) - poza oczywistą wartością jaką jest wiedza czerpana z lektury, dobrze wyposażona biblioteka pozwala na świadome, usystematyzowane kolekcjonowanie, a także na docenienie piękna japońskiego miecza i kunsztu wytwarzających go niegdyś mistrzów.

Porównałbym radość jaką można czerpać ze studiowania miecza z radością z odczuwania piękna architektury - jeśli nasza wiedza jest tak uboga, że podoba nam się dom z katalogu "Muratora", to nie będziemy odczuwać absolutnie żadnej radości widząc jedną z cudownych willi Palladia. Kontynuując przykład - droga do radości z oglądania dzieł Palladia wiedzie przez bibliotekę, w której muszą znaleźć się m.in. dzieła o języku i wokabularzu architektury klasycznej. Od tzw. "miecza samurajskiego" (czyli przedmiotu do znęcania się nad kijami bambusowymi wykonanego ze stali resorowej) do nihonto czyli artystycznego miecza japońskiego prowadzi biblioteka, w której nie może zabraknąć opracowań dotyczących ewolucji miecza japońskiego czy też pięciu tradycji i poszczególnych szkół, a także technik wytwarzania i polerowania tej wspaniałej broni.

Podsumowując - nabyta dzięki starannie dobranej bibliotece wiedza pozwoli nam lepiej docenić nihonto i czerpać z niego więcej radości. Pozwoli nam również uniknąć zakupu, który będzie cieszył jedynie przez krótka chwilę i którego studiowanie nie wzbogaci naszej wiedzy.

Jednakże zanim wespniemy się na wyższy poziom studiów nihonto i estetyki, warto zdobyć choćby podstawową wiedzę o mieczu japońskim, tak aby nie wydać pieniędzy na egzemplarz pozbawiony wartości lub też, w najgorszym wypadku, kopię. Tego rodzaju podstawowa wiedza jest ogólnie dostępna i sprowadza się do informacji o podstawowych cechach nihonto, odróżniających go od kopii oraz o kryteriach, jakie musi spełniać miecz aby w ogóle móc ocenić jego jakość. Pamiętajmy - nawet kupując autentyczny nihonto, zawsze możemy kupić albo miecz w stanie uniemożliwiającym jego studiowanie, albo miecz produkowany masowo na potrzeby wielkich armii okresu Sengoku (jakość tego miecza pozostawia dużo do życzenia, choć może on być dobrym (ponieważ niedrogim) zaczątkiem kolekcji).

Co przeczytać?

Opracowań w języku polskim jest w sumie niewiele - najcenniejszym i najobszerniejszym z nich jest chyba Leksykon Broni Japońskiej Krzysztofa Polaka. Wydany został również "Miecz samurajski" Johna Yumoto. Literatura angielskojęzyczna (w tym opracowania publikowane w Internecie) jest o wiele bogatsza, zatem miłośnik nihonto musi znać język angielski (zakładam tu oczywiście, że nie zna japońskiego). Co do wyboru lektur - warto zapytać doświadczonego kolekcjonera nihonto co poleca początkującemu, ale z pewnością w biblioteczce musi znaleźć się "Biblia" nihonto, czyli "The Conoisseur's Book of the Japanese Sword" Kokana Nagayamy, choć korzystać z niej będzie kolekcjoner posiadający już pewne doświadczenie. Polecam również "The Craft of the Japanese Sword" Leon'a i Hiroko Kapp i Yoshindo Yoshihara jak również "The Art of Japanese Sword Polishing" Takaiwa Setsuo. Ponadto doskonale czyta się książkę Kanzana Sato "The Japanese Sword". A Comprehensive Guide". Pozycji jest oczywiście o wiele więcej, ale ramy niniejszego artykułu nie zmieściłyby całej listy. Ze źródeł internetowych radziłbym w pierwszym rzędzie forum Nihonto Message Board, do którego członków należą m.in. doświadczeni kolekcjonerzy. Forum jest prawdziwą kopalnią wiedzy, jeśli tylko nowicjusz będzie skromny i gotów słuchać "starszych" kolegów. Warto też odwiedzić rekomendowane przez Forum linki do innych stron. Last not least, polecałbym odwiedzanie stron renomowanych dealerów nihonto - warto popatrzeć na wspaniałe (i często bardzo profesjonalnie fotografowane) miecze i okucia.

Jak kupować?

A zatem, mamy już skompletowaną bibliotekę, siedzimy całym i dniami na forum i uczymy się. Znamy już nawet różnicę między Bizen i Hizen, potrafimy dość dobrze określić wiek miecza, może nawet wytropić w danym mieczu wpływy określonej tradycji... Pora na zakupy! Pojawia się pytanie - co kupić i gdzie kupić?

Dla potrzeb niniejszego artykułu skoncentruję się jedynie na głowniach - miecz i jego oprawa to dwa osobne światy: nawet dogłębne poznanie jednego z nich nie przybliża nam tego drugiego ani odrobinę. Trudno jest się do tego przyzwyczaić - w naszej tradycji głownia jest nierozerwalnie wprost związana z rękojeścią i jelcem (jeśli nie z pochwą). W Japonii jest inaczej - to głownia jest mieczem, a oprawa jest dziełem osobnym, choć stworzonym dla miecza. Miłośnik głowni niekoniecznie musi być zainteresowany oprawą i preferuje aby jego miecze spoczywały w tzw. shirasaya czyli oprawie "do spoczynku" czy też "białej oprawie" wykonanej z drzewa magnolii. Oprawa taka nie odwraca uwagi od jakości i piękna głowni, a sama potrafi być piękna w swej prostocie.

Wróćmy jednak do naszego długo oczekiwanego zakupu. Książki już przeczytane, nie damy się nabrać na żadną chińszczyznę, rozpoznajemy prawdziwy nihonto z odległości stu metrów, nasza głowa jest pełna nowych, ekscytujących informacji, terminologia opanowana, nikt nie zaskoczy nas żadnymi chikei czy sunagashi (zaraz, zaraz, ale jeszcze nigdy nie widzieliśmy na własne oczy chikei, prawda?). Eksperci, a także "eksperci" chętnie nam doradzają, chociaż ich rady są często sprzeczne. Ale trudno, decyzja podjęta - kupujemy miecz!

Do chwili podjęcia decyzji nie zrobiliśmy jeszcze żadnego błędu wydając pieniądze na książki i albumy i cierpliwie poszerzając naszą wiedzę. A teraz oczekują nas różnego rodzaju pułapki, możemy ponadto paść ofiarą własnych błędów

Najczęstsze błędy popełniane przy kupowaniu

Kolekcjoner czy dealer?
Jeżeli kupujemy miecz od kolekcjonera, to upewnijmy się, że to faktycznie kolekcjoner a nie dealer. Jeden z moich znajomych dealerów stwierdził kiedyś, że ktoś kto sprzedaje kilka mieczy rocznie jest dealerem, niezależnie od tego jak bardzo będzie starał się pozować na miłośnika. Dealer zawsze będzie chciał zarobić, a u kolekcjonera zarobek nie jest głównym motorem sprzedaży danego nihonto. Nie namawiam do szukania prawdziwych kolekcjonerów i unikania dealerów - to właśnie u rzetelnych, uczciwych dealerów kupiłem swe najlepsze miecze. Nie należy jedynie dać się "uwieść" komuś do kogo, z racji domniemanej, wspólnej pasji, mamy od początku większe zaufanie. Jeśli natomiast kiedyś zdarzy Wam się możliwość kupna naprawdę dobrego miecza od prawdziwego kolekcjonera, to nie przegapcie jej. Natomiast gdy prawdziwy, posiadający odpowiednią wiedzę kolekcjoner (od razu uprzedzę, że nie śmiem zaliczać się do tego grona) chce Wam sprzedać dobry miecz to jest to niebywały zaszczyt i wielka okazja do poszerzenia swej wiedzy. Niestety, aby móc stwierdzić, że miecz jest naprawdę bardzo dobry trzeba mieć sporą wiedzę... I tak wracamy znowu do konieczności studiowania.

Nieoszlifowany miecz
Każdy z nas widział je nie raz... Miecze nieoszlifowane, te ukryte pod matową, często porysowaną wierzchnią warstwa stali skarby, którym koniecznie należy przywrócić dawny blask świeżym szlifem. Nie łudźmy się jednak - na eBay (czy też na naszym skromniutkim Allegro), czy nawet na jednym z krajowych targów staroci nie znajdziemy wielkiego dzieła. Miecz bez szlifu nie pozwala na pełną ocenę swej wartości - nie widać tak podstawowych jego cech jak jakość stali, hartowania oraz efektów metalurgicznych występujących na głowni - a niestety w tym leży ogromna część artyzmu wykonania. Cena początkowa nieoszlifowanego miecza może wydać się atrakcyjna, lecz po dodaniu kosztów profesjonalnego szlifu miecz staje się nagle bardzo drogi w stosunku do tego co sobą reprezentuje. Niestety nie można tutaj zaoszczędzić kosztów i iść "do znajomego, który szlifuje miecze samurajskie", ponieważ ktoś taki po prostu zrujnuje nam miecz. Koszt profesjonalnego szlifu zaczyna się od kilkuset dolarów dla tanto, a idzie w tysiące w przypadku długich mieczy. I nie ma się tutaj co dziwić i oburzać - szkolenie japońskiego szlifierza trwa dziesięć lat. Uwierzcie mi na słowo - ma to swoje uzasadnienie, ponieważ szlifierz - togishi musi, prócz technicznych umiejętności przyswoić ogrom wiedzy na temat stylów i szkół miecza jakie rozwijały się na przestrzeni ponad tysiąca lat historii nihonto (o koszcie kamieni szlifierskich już nawet nie wspomnę). Odsyłam zainteresowanych do"The Art of Japanese Sword Polishing".

Okazja
W ciągu wielu lat mojej pasji kolekcjonerskiej, ilekroć trafiła mi się "okazja" tylekroć czekało mnie rozczarowanie. Tak jak nie da się nabyć okazyjnie kultowego modelu Ferrari (chyba że jego podróbkę typu "kit-car"), tak samo nie ma okazji w świecie nihonto. "If something looks too good to be true, then it is" - ta trzeźwa anglosaska dewiza niech zawsze przyświeca łowcom okazji. Na rynku nihonto "okazje" często są falsyfikatami lub po prostu mieczami o ukrytych wadach). Mówiąc "falsyfikat" nie mam na myśli fałszywych sygnatur, bo zagadnienia gimei wypełniłyby niejedną książkę, lecz o mieczach, które udają coś czym nie są (np. shinshinto z repatynowanym "na koto" nakago), czy też o podróbkach, których istnienie wydaje się niemożliwe, czyli chińskich kopiach dobrej jakości (są niesłychanie rzadkie, ale też się zdarzają). Ponadto, "okazja" ma często ukryte wady: hagire czy też horimono, które wykonano specjalnie po to by zlikwidować rozlaminowanie, słaby, zanikający hamon, "podrasowany" za pomocą kamienia hazuya. Jednym słowem - nie ma okazji, co spowodowane jest m.in. powszechnością dostępu do informacji i globalizacją rynku nihonto. Dobry miecz ma swoją cenę, a korzystnie kupić można go jedynie płacąc jego pełną wartość.

Długość:
Wielu kolekcjonerów doszło nihonto po drodze prowadzącej przez japońskie sporty walki, w szczególności iaido. Ich podejście jest często nieco jednostronne, skoncentrowane głównie na funkcjonalności miecza japońskiego. Oczywiście nie ma nic złego w wymogu funkcjonalności - w końcu nihonto tworzono jako wysoce efektywną broń, lecz pomijanie czy też umniejszanie aspektu artystycznego świadczy o braku zrozumienia dwoistej natury nihonto, ktorą tak doskonale rozumieją Japończycy. Pomijanie jednego z dwóch nierozłącznych aspektów (funkcjonalność i estetyka) prowadzi do błędów w ocenie wartości nihonto.

Rozumiem oczywiście, że Toshiro Mifune ciął swych przeciwników na kawałki mieczem długim, a nie żadnym tam wakizashi, ale faktem jest, że tanto czy też wakizashi były dla samuraja ważną bronią i jako takie, miecze te były również bardzo cenione. Władcy feudalni nagradzali swych wasali nie tylko długimi mieczami - słynny Takeda Shingen ofiarował swemu generalowi Baba Nobuharu wspaniałe wakizashi wykonane przez mistrza Tomoyuki z prowincji Bungo dwa stulecia wcześniej...

Realia rynkowe, które dyktują, że prawidłowo oszlifowany miecz długi jest z reguły droższy od miecza krótkiego są w dużym stopniu uzasadnione - miecz długi trudniej wykonać bezbłędnie, a cena szlifowania jest tym wyższa im dłuższy jest miecz. Jednakże różnice w cenie bywają naprawdę poważne - przyzwoite wakizashi można nabyć poniżej 1000 USD, podczas gdy cena porównywalnej jakościowo katany z reguły jest dwa, trzy razy wyższa. A przecież krótki miecz oferuje tę samą perfekcję i piękno co długi. Wakizashi również z innych powodów są o wiele tańsze od daito - choćby ze względu na uporczywy mit o ich gorszej proweniencji czy też nawet gorszej jakości jako "miecz dla kupca, nie dla samuraja".

A zatem... warto włączyć do swej kolekcji wakizashi. Kosztuje o wiele mniej niż katana, a pozwala równie dobrze docenić jakość i piękno tkwiące w japońskim mieczu.

Oprawa:
Pozwolę sobie zwrócić uwagę na pewną szczególną cechę nihonto, o której wspomniałem na samym początku niniejszego artykułu. Miecz japoński, podobnie jak jego europejski odpowiednik, składa się z głowni i oprawy i nie byłoby w tym oczywiście niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w przypadku chyba żadnej innej broni białej rozróżnienie to nie jest tak ścisłe jak w przypadku nihonto. Japoński koneser podziwia głownię miecza jako dzieło sztuki, w całkowitym oderwaniu od oprawy. Certyfikaty wydawane przez japońskich ekspertów są oddzielne dla miecza i oprawy. Oprawa i jej poszczególne elementy to po prostu inne niż miecz dzieło sztuki, wykonywane (z nielicznymi wyjątkami) przez artystów czy rzemieślników, którzy nie mieli nic wspólnego z wykuwaniem głowni.

Oczywiście marzeniem wielu początkujących kolekcjonerów jest kupno miecza japońskiego w oprawie. Pragnienie to odzwierciedla nasze europejskie nawyki w patrzeniu na miecz (któż ekscytowałby się samą głownią Szczerbca!) i świadczy również o ogromnej sile sugestii japońskich filmów "samurajskich" autorstwa Kurosawy czy też Kobayashi'ego. W filmach tych widać miecze wyłącznie w oprawie (co jest zresztą logiczne).

Tymczasem, o ile nie mamy do wyłożenia naprawdę dużej sumy na kupno miecza z górnej półki z takąż oprawą, kupno nihonto w oprawie oznacza przeważnie jedno: kupujemy miecz, który jest zbyt drogi w stosunku do tego co sobą reprezentuje, nawet jeśli w oprawie tkwi przyzwoita głownia. Oprawy, które sprzedawane są razem z mieczami niższej klasy, są przeważnie bardzo słabe - złożone z przypadkowych, nie do końca harmonizujących ze sobą elementów, albo też bardzo zniszczone (pęknięcia i ubytki laki, najgorsze kodogu, skorodowane tsuby etc.). Dodatkowo, miecz, który kupujemy w oprawie, bez shirasaya, przeważnie ma bardzo stary szlif, a jeśli jest po świeżym szlifie i nie ma shirasaya, to szlif nie był wykonywany przez fachowca (przy każdym fachowym szlifie sporządza się dla miecza nową shirasayę).

Wniosek: jeśli chcemy poznawać miecz japoński, kupujmy miecze w shirasaya, jeśli chcemy poznawać oprawy, kupujmy same oprawy lub też jedynie kodogu czyli okucia miecza.

Sygnatury i magia Hawley'a
Prędzej czy później kolekcjoner stanie oko w oko z sygnaturami mieczy japońskich. Pozna metodę odczytywania zjaponizowanych chińskich znaków czyli Kanji. Zapewne kupi też nieoceniony spis mieczników japońskich Hawley'a, zacznie odczytywać sygnatury i ekscytować się tym, że właśnie nabył tanto sygnowane przez samego Yoshimitsu albo tez tachi Kunimitsu. Sprawdzi u Hawley'a i stwierdzi, że ten pierwszy to z pewnością ten sławny Toshiro Yoshimitsu, a ten drugi to właśnie Rai Kunitsuna. I może zacznie się dziwić, dlaczego nabył miecz wartości co najmniej miliona dolarów za jedyne tysiąc dwieście...

Niestety, ogromna ilość, wręcz zdecydowana większość sygnatur to sygnatury sfałszowane (z różnych pobudek, dla zysku, czasami "z konieczności", gdy daimyo musiał szogunowi przekazać prezent w postaci miecza jednego z mistrzów sprzed wieków).

Jeśli nie wiesz co kupujesz, a miecz jest sygnowany i nie ma certyfikatu (uwaga, starsze certyfikaty nie są w 100% pewne), to kupujesz tzw. gimei, czyli fałszywą sygnaturę. Dla japońskiego konesera fałszywa sygnatura to anatema, chyba że miecz jest znakomity, wtedy warto gimei (fachowo) usunąć i przesłać do certyfikacji, gdzie eksperci nadadzą mieczowi atrybucję.

Najlepiej jest nie kupować mieczy gimei, bo fałszerstwo jest zawsze skazą, nawet jeśli jego przedmiot jest piękny Ale jeśli już nie można się oprzeć, to warto miecz ocenić po jego jakości, a nie sygnaturze. I zdyskontować odpowiednio czynnik gimei.

Groźne (i niezbyt mądre) mity

Wytrzymałość
Popularyzacja miecza "samuraja", zarówno tego z arcydzieł kina japońskiego jak i tego z anime, manga, gier komputerowych czy tez klipów z YouTube przyniosła ze sobą sporo mitów, z których część może być dla posiadacza jak i dla miecza.

Tak więc miecz taki jest rzekomo tak wytrzymały, że przecina bez trudu pnie drzew, żelazo, a nawet stal, bez widocznego uszczerbku. Są to oczywiście wierutne bzdury. O ile miecz japoński jest świetną bronią, dzięki swej unikalnej konstrukcji spełniający wymóg ostrości głowni przy jednoczesnej jej wytrzymałości, o tyle i taki miecz ma swe ograniczenia. Jeśli naiwny (czy też nazywając sprawę po imieniu: głupi) posiadacz nihonto zechce pobawić się w samuraja i pociąć sobie np. jakieś wadzące mu na działce krzaki, to w najlepszym wypadku zrujnuje drogi szlif, w gorszym powygina miecz, w jeszcze gorszym złamie go (pamiętacie scenę z serialu "Szogun" kiedy Buntaro zostaje z ułomkiem miecza w dłoni po uderzeniu nim w drewnianą belkę?). W najgorszym wypadku ten nieodpowiedzialny posiadacz miecza zrani siebie lub osobę postronną lub nawet sam straci życie bądź kogoś zabije.

Ostrość
Prawidłowo oszlifowany miecz japoński jest naprawdę piekielnie ostry. W tym przypadku mit nie jest już mitem, ale może skłaniać nierozważnych posiadaczy do niebezpiecznych prób, o czym napisano wyżej. Wykorzystam kwestię ostrości do podniesienia zagadnienia bezpieczeństwa. Miecz japoński to groźna broń, a chwila nieuwagi może spowodować tragiczne konsekwencje (jeśli np. głownia spadnie Ci na stopę, spodziewaj się wizyty w szpitalu, może nawet utraty jednego lub kilku palców).

Dlatego też należy bezwzględnie zapoznać się i przestrzegać zasad etykiety nihonto - opisują one prawidłowe obchodzenie się z mieczem, w tym proces jego pielęgnacji, oceny, a nawet rytuał wręczania miecza innej osobie do oględzin. Etykieta ta może wydać się dziwna, ale każdy jej szczegół ma głębokie uzasadnienie i służy bezpieczeństwu.

Dodam tutaj jedną przestrogę, moim zdaniem niedostatecznie poruszaną w podręcznikach - czyszczenie miecza. Abstrahując tu od tego, czym należy czyścić miecz i czym go konserwować, należy bezwzględnie pamiętać, że nasza dłoń zaopatrzona w miękką szmatkę lub specjalny ryżowy papier może poruszać się tylko i wyłącznie i zawsze w jednym, jedynym kierunku - od trzpienia do sztychu. Nigdy nie należy poruszać dłonią w obie strony. Chwila, w której o tej regule zapomniałem, w połączeniu z milisekundą nieuwagi skończyła się dla mnie wizytą u chirurga, a palec wskazujący mojej lewej dłoni do dziś nie ma pełnego czucia.


Co dalej?

Jeśli ten artykuł chociaż troszeczkę poszerzył wiedzę czytelnika, bądź też zachęcił go do studiowania dostępnych opracowań, będę szczęśliwy zarówno jako autor jak i kolekcjoner.

Polecam jako dalsze kroki:

- określenie głównego przedmiotu swej pasji: głownia czy oprawa (względnie jej metalowe części czyli kodogu)
- sporządzenie listy podstawowej literatury i zakup głównych pozycji
- studiowanie literatury i wędrówka po stronach WWW poświęconych nihonto i zawierających ilustrację terminów i zdjęcia znakomitych mieczy
- zapisanie się na renomowane forum (na Nihonto Message Board jest już kilku Polaków)

Przy zakupie pierwszego nihonto należy bezwzględnie poradzić się eksperta (warunek: umiejętność odróżnienia eksperta od tzw. “eksperta”) i uzbroić się w cierpliwość w poszukiwaniu egzemplarza o odpowiedniej relacji jakości do ceny. Radziłbym aby nie pytać o ocenę miecza kogoś, kto ma inny miecz na sprzedaż – zbyt duży jest tu konflikt interesów.

Po zakupie pierwszego egzemplarza należy bezwzględnie przestrzegać zasad bezpieczeństwa i jak najszybciej zapoznać się z zasadami pielęgnacji nihonto. Stanowczo odradzam stosowanie proszku uchiko - uchiko, mimo swej delikatności jest jednak materiałem ściernym i nie należy go stosować gdy nie ma takiej potrzeby. Ponadto duże jest ryzyko kupna uchiko niskiej jakości, którego użycie może skończyć sie zarysowaniem głowni. Bezwzględnie należy powstrzymać się od prób jakiegokolwiek samodzielnego poprawiania stanu głowni, np. usuwania z niej rdzy. Wszelkie prace konserwacyjne powinien wykonywać jedynie renomowany i rekomendowany fachowiec.